Przyziemny Ikar cd Maciej Zbigniew Świątek...
Maciej Zbigniew Świątek
Bogacz
Dzwoni mi w uszach brzęk monety,
szeleści drobna mysz banknotu,
cichy i pusty duch kobiety
przygląda się zimnemu złotu.
Przepastna próżnia mej kieszeni
materią miałką się napycha
i ciąży drogich szkłem kamieni,
i bicia serca już nie słychać.
Tak napełniony i bogaty
ślepnę i głuchnę,tracę czucie
i więdną dziś zerwane kwiaty,
i nigdzie już nie mogę uciec.
Zmęczony rycerz
Dziwna niechęć ogarnęła rycerza,
niechęć do miecza ostrego jak świt,
do pogiętego w utarczkach puklerza,
do zbroi lśniących,stalowych płyt.
Zerwał hełm z głowy,pod stopy zrzucił,
skruszona kopia upadła w piach,
czując kolczugi mosiężny ucisk
pragnął wyzwolić i pierś,i strach.
Nagi,bezbronny stanął nad rzeką,
pod gradem ostrych,słonecznych strzał
i zamyślony,w przestrzeń daleką
patrząc z tęsknotą,po prostu stał.
Błyskały ryby pancerzem łusek
pośród jak piki sterczących trzcin,
widział w nich chwały bitew pokusę
i bohaterski,rycerski czyn.
Nęciły kwiaty jak pióropusze,
trawy zielone jak wstęgi dam,
lecz szepnął tylko jedno - nie muszę
i odszedł w przyszłość nieznaną,sam.
Nieznajoma
Słodkim milczeniem oplotła głowę,
zamknęła usta pieczęcią warg,
tak,że nie mogłem jej nazwać słowem
i tylko w myśli jej obraz trwał.
Przebiła serce piersi pociskiem,
w miłość zmieniła spienioną krew,
nie mogłem znów jej zamknąć nazwiskiem
i tylko w duszy brzmiał dziwny śpiew.
Obezwładniony nagością białą
zapadłem w mglisty,gorący śnieg
i wtedy słowo ciałem się stało
jak przez rozbitka dotknięty brzeg.
Leżąc na plaży ciszy głębokiej
znałem już imię senne jak kwiat
lecz odurzony nocy urokiem
rzuciłem owo imię na wiatr.
W drodze
Coraz bardziej zmęczony tęsknotą
przystanąłem - wieczny wędrowiec,
chcąc dać odpocząć zmęczonym oczom
zaszłym mgłą nocy zawsze różowej.
Chciałem odetchnąć tylko przez chwilę
może wspomnieniem ? Może przyszłością ?
Zrzucić zgarbiony drogą wysiłek,
wytchnienie dając zdrożonym kościom.
Lecz wiatr mnie porwał jak liść jesienny
i znowu tęsknię,i znowu idę,
wciąż niezbadane szlaki przede mną
i ten czas,który dodaje skrzydeł.
Śmierć króla
Twardy był król,nieubłagany,
lecz sprawiedliwy,mówili tak
kaci,co głowy często ścinali,
bo mieli pracę i forsę wszak.
Dobry był król i miłosierny,
szczodry,łaskawy,wspaniały pan,
rzekli rycerze królowi wierni,
niepomni znojów wojen i ran.
Chwalili króla też policjanci,
poborcy,dziwki i sutenerzy,
kilku duchownych i oberwańcy,
bo zapłacono im jak należy.
Zwyczajni ludzie tylko milczeli,
szare ubrania mieli i twarze,
podobni nieco do tych kamieni,
na których stali dziś na bulwarze.
A kiedy jeden otworzył usta,
aby wykrzyczeć stłumiony ból,
z okna skąd czarna zwisała chusta
padło - król umarł,niech żyje król !
Baśń
Nad niewielką białą doliną
mgły przepływały i rosły góry,
a w dole ciepłe zbierano wino
i gron pilnował ptak złotopióry.
Mijały lata,mgły wciąż gęstniały,
aż słońce w inne odeszło strony,
z wina łzy gorzkie się wypłakały,
nadzieję stracił kolor zielony.
Została białość,jak na początku,
na śniegu wilcze widnieją ślady,
bo baśń to była pełna wyjątków
i morał odbiegł też od zasady.
Upiory
Lecą upiory umarłych dni
jak suche liście gnane przez wiatr,
wyją strwożone wilki i psy,
niepewne dawno minionych lat.
Czas przesypany szeleści w ciszy,
powietrza fala uderza w brzeg,
zapadły w nory głębokie lisy,
duchem je białym przysypał śnieg.
Zmrożona ziemia zobojętniała,
niebo uniosło się ponad gwiazdy,
po środku pustka zimna została,
przebrzmiało echo bez żadnej nazwy.
Partyzant
Ukryty w coraz większej ciszy,
schodzę wciąż głębiej do podziemia,
korytarz drążę w ziemi lisi,
skomplikowanych ścieżek schemat.
Nie trafią za mną tu oprawcy,
tu nawet krety gubią drogi,
okrywam mrokiem się jak płaszczem,
ciemność owijam wokół głowy.
Bezpieczny w swej niewidzialności,
coraz mniej sobie nawet znany,
wkrótce rozpłynę się w nicości,
w konspiracyjnej mgle nirwany.
Muza
Szła prozą jak zbożem w lipcowy sen
i oczy głębokie miała jak studnia,
szła prozą w spocony,gorący dzień,
w lenistwie i wdzięku południa.
Skoszona jak pszenny spłowiały łan,
z wargami jak mak narkotyczny,
skoszona jak rżysko zbolałe od ran,
w popołudniowy skwar kryniczny.
Plebejska jak skrzypek nieczysty ton,
z czołem spalonym pod chustką,
razem z chmurami czarnymi wron,
wieczorną ugorną pustką.
Szła prozą lipcową w najsłodsze z tych win,
przy którym noc biegnie jak koń oszalały,
szła prozą i boso w sierpniowy ten spleem,
długimi,ciężkimi wierszami.
Zmęczona muza
Muzie nieco opadły skrzydła,
obniżyła loty,sprzyziemniała,
postarzała się,zszarzała,zbrzydła,
dniem i nocą siedzi osowiała.
Czy poetom grozi bezrobocie?
Talent krzywi się,ucieka wena,
muza widzi w lustrze własną ciocię,
z której trudno zaczerpnąć poemat.
Szczerze mówiąc,nie wiem jak pomóc,
jak odmłodzić ją i rozweselić;
takiej muzie nikt nie padnie do nóg,
nikt nie zechce w łeb sobie strzelić.
Nastroszona jak zmokła kura,
kaczkowatym krokiem się przetacza
i powstaje makulatura,
która tylko półki zagraca.
Koniec tragedii
Julia,której nie ma,bo właśnie wyszła z mody,
zostawiła pusty balkon i niepodlane kwiaty;
nieobecny Romeo pod okno nie przychodzi,
nie pora dziś na miłość i nie czas na dramaty.
Zostały w tyle słowa jak kryzy i koronki,
zbrakło miejsca dla pieśni,a nawet dla westchnienia,
nie śpiewają słowiki,zamilkły też skowronki,
pustka,gdzie kiedyś była ta romantyczna scena.
A więc byli śmiertelni,tragiczni aż do końca,
umarli raz ostatni,już bez oklasków sali,
nikogo nie wzruszając,odeszli w zachód słońca,
niczym w tandetne piękno,w którym nie zmartwychwstali.
Jak żyć bez tej miłości?A przecież inni żyją,
widać nie z mitów siły czerpią w codziennym pędzie,
dla nich przecież właściwie nic się nie zakończyło,
nie przyszli z żadnej sztuki ; są, byli,zawsze,wszędzie.
Poza kanonem piękna,poza logiką zdarzeń,
bezwzględnie przypadkowi,niezmiennie chaotyczni,
bez geometrii,czasu,symetrii,snów i marzeń,
niepokonani,wolni,zupełnie nietragiczni.
Wiatraki Don Kichota
Wiatraki Don Kichota,niewzruszone zegary,
młyny boże,powolne,lecz przecież sprawiedliwe,
historii wiatr obraca wasze skrzydła drewniane,
jak krzyże,co niezmiennie na bożej rosną niwie.
Nieubłagane ptaki,co nie wzlatują w niebo,
do ziemi przywiązane ciężarem i pszenicą,
karmiące nas codziennym,szarym,powszednim chlebem,
którym się naszych brzuchów pisklęta wdzięczne sycą.
Anioły postrącane,chociaż nie odtrącone,
wypełniające wieki i czasem,i pokutą,
mielące ziarna pychy na białych mąk pokorę,
niewinną,do popiołów,kamienną starte skruchą.
Nie będę walczył z wami,odrzucam miecz i kopię,
czas mnie jak wąż oplata,zniewala,obezwładnia,
nie będę więc następnym,posępnym Don Kichotem,
któremu stał na drodze do zwycięstw właśnie wiatrak.
Poddam się waszej sile,spokojnej,monotonnej,
patrząc jak wasze skrzydła na proch mnie obracają,
będę jak wy cierpliwie,posłusznie i pokornie
czerpał moc i natchnienie z mozołu waszych ramion;
pracując razem z wami na chleba okruszyny,
może ten wiatr zrozumiem,co przecież chlebem nie jest,
lecz właśnie tym czymś więcej,tym czym się jeszcze żyje,
bez czego każdy wiatrak jak głaz nieruchomieje.
Dawid
Czy rzeczywiście jestem Dawidem,stojącym na przeciw Goliata?
Morza-oczy patrzą na mnie z ironią,
karzełku - mówią góry,dziecko - szemrzą lata,
śmiejąc mi się w twarz historią.
Strzelam z procy gwiazdami prosto w księżyca czoło
i chwieją się niebiosa,i rozrywają chmury,
i pada jak deszcz rzęsisty w łeb ugodzony kolos,
i ja,ten poniżony,patrzę na niego z góry.
W sercu
Zatrzymałem się w przedsionku serca,
przed wejściem do weselnej komory,
zbyt nieśmiały na oblubieńca,
uwikłany zbyt w metafory.
W drzwi otwarte wierszem pukam lekko,
słabe tętno szumem krew zagłusza.
- Panno młoda, wszak jesteś poetką
o wysmukłych i czułych uszach.
Czekam tylko na twoje - proszę -
a tu ciężki kamień milczenia,
przecież tylko różę przynoszę;
czy jej kolec wart potępienia?
W jednym sercu razem, oboje,
ty w komorze i ja w przedsionku,
ty w pokoju, ja z niepokojem
i ta ściana zdrowego rozsądku.
Przyziemny Ikar
Przesycony wiatrem i nienasycony przestrzenią,
jestem bardzo przyziemnym Ikarem,
którego pragnień skrzydła w słońce nie wystrzelą,
który może najwyżej potknąć się o kamień.
Moje upadki jednak są równie bolesne,
trudno mieć im za złe to, że nie śmiertelne,
i że powstaje po nich, i że dalej jestem,
i że inni Ikarzy wznoszą się nade mnie.
Ciągnie mnie do ziemi bardziej niż do słońca,
ale mi nie obce nadziemskie tęsknoty
i róże o ostrych jak promienie kolcach,
które zwykle ranią nie skronie lecz stopy.
Jestem więc Ikarem nieco nieudanym,
bardziej bojaźliwym, trochę rozsądniejszym,
piór którego bliskość słoneczna nie spali
na popiół i miazgę uskrzydlonych wierszy.
Jestem jednak Ikarem z tych samych Ikarów,
pogodzony z losem swoim i imieniem,
czuję mocne skrzydła przypięte do ramion
i marzę o słońcu, i spadam na ziemię.
Skazaniec
Drzewo to zielony płomień nadziei
z ptakiem serca w ukrytym gnieździe
i myślą biegnącą wzdłuż wysmukłych cieni
w mrówkom znaną,tajemniczą przestrzeń.
Wczepione korzeniami w ciemną wilgoć ziemi,
przenika sekrety krecich korytarzy,
by je właśnie zielenią światu rozpłomienić
i oczy ożywić,i ptaki rozmarzyć.
Chciałbym być jak drzewo niezmienny i stały,
tak zawsze na miejscu swoim niewzruszony,
z sercem ptaka,nadzieją zielonej korony,
ocieniać sny podróżnych w lipcowe upały ;
jestem tylko sobą,słyszę krew pod korą
pnia,do którego głowę przyciskam z pokorą.
Poeta
Wielu słowom patrzyłem w oczy,
wiele ust za nimi widziałem,
jeszcze więcej języków smoczych
i obwisłych kretyńskich krtani.
Są zapewne,gdzieś chóry anielskie,
ja słyszałem diabły wcielone,
co składały się w zdania dantejskie,
sycząc jadem przez wargi zwężone.
Aż mnie swoją śliskością oplotły
jak ramiona pijane winem,
rozbrzmiewając echem stokrotnym
w pełnej cieni i zjaw dolinie.
Idę,zbieram upadłe wiersze,
szeleszczące jak liście jesienne,
od kamieni i traw pokorniejsze,
szukające schronienia we mnie.
Biały słowik
Biały słowik na śniegu śpiewa,
niewidzialny jak lilii płatek,
srebrna gwiazdka głosu dojrzewa
mroźnych iskier zimowym kwiatem.
W cieniu ciszy przysiadło dziecko,
pod poduszką skrywa marzenia,
płynie sanek miękkie łóżeczko
po bezkresnych,mlecznych przestrzeniach.
Ukołysał je siwy starzec,
na biegunach,z kresu do kresu
i uleciał w mgłę wyobrażeń
motyl lekki - list bez adresu.
Szklane góry mocnym łańcuchem
opasały Prometeusza,
na muzykę słowiczą głuche,
zbyt potężne,aby się wzruszać.
Na cóż ogień,płonący w baśni
jak krew pieśni w sercu maleńkim?
Obojętność krąży jak jastrząb
po polarnym kręgu zamkniętym.
Tylko w chmurach pomruk narasta
mroźnych dzwonków,co jak lawina
na śpiewaka runą w oklaskach
i zakryją go jak kurtyna.
Topielec
Morzem idę słów szmaragdowym
w snów zielonych głębokie doliny,
z aureolą ryb wokół głowy,
co na skroniach myśl posrebrzyły.
Schodzę niżej między fregaty
pełne złota jak małże pereł,
wyszczerzają paszcze armaty
w burt zbutwiałych ubrane szkielet.
Na tym dnie,zatopione skarby
leżą cicho w wysokiej gorączce
i pojmuję,że nie umarły
wraz z topielic białym zaskrońcem.
Patrzę w niebo potopu pełne
i jak tęcze rozpinam żagle,
płynę w ślepia ośmiornic wierne
i kotwice ukryte na dnie.
Święta Anna
Na wigilijnym stole pełnym siana
jak żłób,przełamała się zasłona biała
tajemnicy,w obrus ubrana ślub brała
panna młoda,niemłoda już.
Karp oddychał świeżo zabity,
tchnieniem,które zostało jak chęć życia
w martwym milczeniu rybich
oczu gości,w talerzy orbitach.
Pustoszała stajnia od pasterzy,
wół przeżuwał pieluchy źdźbło,
jakby czekał,aż Bóg się uleży,
a Bóg właśnie zawołał - O !
I paluszkiem pokazał staruszkę,
gołębicę śnieżną jak grudzień,
zapłakaną szczęściem nad wnuczkiem ;
święta Anno,módl się za ludzi.
Rzeźnik
Moja osobista Wigilia
pełna jest kolęd przebrzmiałych,
Maryja jak sen niewinna
pochyla się nad słowami.
Które Ciałem się stanie?
Wargi zamyka cisza :
- Oto ja, Boże, Panie,
wierna Twa służebnica.
Ja jestem tylko rzeźnikiem,
co zabił wołu i osła,
bezmyślne trąby Jerycha
jak stal mego noża ostra.
Ci, co jedli bydlęta,
spali tej nocy syci,
a mnie nie zadrżała ręka
w uboju tej Tajemnicy.
Myłem je potem z Piłatem
i tym, co połamał kości,
ja, rzeźnik wybrany z jatek,
o którym milczą wyrocznie.
Cyklop
Sniła mi się znów przeszłość,w otwartych obłokach,
widziałem błękit,który pamiętam tak dobrze,
pełnym blaskiem błyszczała zamknięta epoka
i zalśnił złotym pyłem ten czas,co nie odszedł.
Wracały oczy dzieci,do serc gorących latem
bociany przyleciały,kołacząc w drzwi otwarte
i czułem jak w powietrze unoszą mnie skrzydlate,
motyle pocałunki jak mozartowski kwartet.
Zbudziła mnie ta cisza,z którą na codzień jestem,
biel śniegu zaokienna i wróbel nastroszony,
kiedy śniadanie jadłem,zsunęły się z szelestem
obłoki,jak za ciężkie,nawet dla dnia,zasłony.
Nie wiem,co jutro wyśnię,i nie wiem,co zapomnę,
szedłem przez dzień jak ślepiec z ramion otwartych wzrokiem,
i słońce miałem w twarzy jak uśmiech ich ogromne,
i młot czułem kujący mój los w ognistym snopie.
Tren
Odumarli mnie dawni poeci,
tylko słowem świecą jak jaskry,
ale kogóż mogą oświecić ?
Gasi słońce ich swoim blaskiem.
Odumarły mnie noce gwiaździste,
i komety z dziewcząt warkoczami,
przez komputer drukowanym listem
proszę tylko o sny i omamy.
Odumarłeś mnie Kochanowski,
nie ma lipy już dziś w Czarnolesie,
ja tam z dziećmi byłem,na troski
nic lepszego nie ma jak dzieci.
Po bezdrożach błądzę zgubiony
w nocy,mocy,blasku księżyca,
zapatrzony w senne welony
i tę nagość bezwstydną życia.
Zanim
Nim zanurzę się w zapomnienie,
w wulkan ten wystygły pozornie,
niech przypomnę sobie westchnienie
to, którego się nie da zapomnieć.
Nim utopię się w alkoholu,
w narkotyku nocy i śnienia,
niech przypomnę sobie w spokoju,
to i tamte inne westchnienia.
Zanim zamrę na zawsze we śnie,
który snem jest tylko i marą,
niech przypomnę jak jednocześnie,
jedno nasze krzyczało ciało.
Niech przypomnę ten sen i jawę,
co mieszały się jak młode wino,
i uwolnię się od objawień,
które przecież i tak przeminą.